ŚLADAMI DZIADÓW Z PIELGRZYMKĄ NA WOŁYŃ cz. II

2013-07-26 23:26:55

            Relacja ta jest kontynuacją mojego krótkiego artykułu z poprzedniego numeru gazetki „U Nas” na temat pielgrzymki autokarowej na Ukrainę, w 70. rocznicę tragicznych wydarzeń z lata 1943 r. na Wołyniu. Dla przypomnienia - głównym celem 6-dniowej pielgrzymki na Wołyń i w okolice Lwowa były uroczystości religijne o charakterze przebłagalnym w Wyżnianach – niewielkiej wiosce oddalonej o kilkadziesiąt km na południowy wschód od Lwowa. W okresie międzywojennym, jak w wielu wsiach, miasteczkach i miastach, na południowow-wschodnich kresach Rzeczpospolitej, zgodnie współżyli tu Polacy i Ukraińcy, korzystając ze swoich świątyń: kościoła rzymskokatolickiego i cerkwi grekokatolickiej.

 

Właśnie w remontowanym aktualnie kościele katolickim i cerkwi unickiej pielgrzymi z Polski mieli możliwość osobistego przeżycia liturgii w obydwu rytach z udziałem wiernych obu narodowości. Tu również, przed kościołem katolickim, ustawiony został krzyż wieziony przez pielgrzymów z kościoła Św. Stanisława Kostki w Warszawie z napisem w obu językach „Zło dobrem zwyciężaj”.

 

            Przechodząc do opisu mojej tytułowej - już zupełnie prywatnej - wędrówki „śladami dziadów”, muszę na wstępie zaznaczyć, że urodzony w Łucku w pierwszym roku wojny zakorzeniony jestem - zarówno osobistymi jak i rodzinnymi losami - w tej pięknej, ale jakże trudnej, zwłaszcza z perspektywy poprzedniego wieku, wołyńskiej ziemi. Mimo iż na Wołyniu, gdzie od kilku pokoleń żyli moi dziadowie, jestem po raz trzeci, nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że tym razem, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, uda mi się tak namacalnie dotknąć ich śladów.

 

            Ale ad rem. Granicę polsko-ukraińską autokar nasz przekracza w Dorohusku kierując się w stronę Kowla. Tu, w oczekiwaniu na towarzyszącą pielgrzymce ekipę filmowców z Lublina, parkujemy przed budynkiem dworca kolejowego. Robię zdjęcia, bo stąd z początkiem grudnia 1939 r. wywieziony został w nieznanym kierunku mój dziad ze strony ojca – Aleksander, przed wojną ppłk. wojska polskiego Z Kowla ruszamy w kierunku Łucka, zatrzymując się we wsi Hołoby, gdzie vis-à-vis nowej grekokatolickiej cerkwi stoi jeszcze, choć w bardzo kiepskim stanie, katolicki kościół. Do niego właśnie jeździło się przed wojną z położonego kilka kilometrów stąd „dziadkowego” Władzina. Będąc tak blisko rodzinnych włości, nie wytrzymuję i postanawiam opuścić autokar z zamiarem dotarcia per pedes, jak na pielgrzyma przystało, do Małego Porska i dalej do Władzina. Dołącza do mnie jeden z warszawskich strażników grobu Błogosławionego Ks. Jerzego Popiełuszki - jak się okazuje również o wołyńskich korzeniach. Wyruszamy więc przy pięknej, słonecznej pogodzie, uzgadniając z kierownictwem, że dołączymy do grupy w Łucku - oczywiście jeszcze tego samego dnia.

 

            Idziemy szeroką, szutrową drogą wśród łąk, by po pół godziny minąć tablicę z napisem Mały Porsk. Nieco wcześniej po przeciwnej stronie drogi mijamy ładnie utrzymany prawosławny (unicki?) cmentarzyk z niebieską, kopulastą kaplicą. Z naprzeciwka zbliża się starszy człowiek z rowerem. Pytam go, czy słyszał może o zamieszkałych tu przed wojną Teleżyńskich. Chwilę zastanawia się, po czym potwierdza. Oczywiście - przecież wszyscy tu wiedzą gdzie był „sad Teleżinskowo”. Idziemy dalej we wskazanym kierunku, mijając pojedyncze drewniane, lub już murowane domy; często w niebieskich, rzadziej niebiesko-pomarańczowych kolorach. Zachodzimy do jednego z obejść, pytając o rzeczony „sad”. Kobieta w średnim wieku jest wyraźnie zdziwiona pytaniem. Pytam więc o najstarszych mieszkańców wioski. Najstarszy – mówi – to chyba dziadek Kola, ale to kawałek drogi. I pokazuje jak iść: „Widzicie ten krzyż, przy nim w lewo, prosto przez kołchoz, potem w prawo i dalej pytajcie o dziadka Kolę”. Tak też robimy. Za krzyżem droga prowadzi przez jeszcze ogrodzony pordzewiałą siatką, jak widać dawno opuszczony, teren kołchozu z niszczejącymi budynkami gospodarczymi. Dochodzimy do centrum wioski. Wszyscy znają tu dziadka Kolę - mieszka na samym końcu głównej „ulicy”.

 

            Przed niewielką, drewnianą chałupą kilka drzew owocowych. Z obejścia wychodzi wysoki, postawny, wyglądający całkiem nie „dziadkowato” mężczyzna, wyraźnie zaskoczony niespodziewaną wizytą. Przedstawia się jako Mikołaj Aleksandrowicz z zawodu kowal. Jak się okazuje przed wojną w M. Porsku była kuźnia czynna jeszcze po wojnie, już za „kołchozowych” czasów. To właśnie w niej uczył się kowalskiego fachu i wiele lat przepracował. Gdy mówię że jestem Polakiem, a przed wojną mieszkali tu moi dziadowie, zauważam że opada zeń początkowe napięcie, a pozostaje zaintrygowanie przybyszami z Polski. Z za chałupy wychodzi starsza, pochylona ku ziemi kobieta. Kola przedstawia ją: „A to moja żona Anna, a właściwie Hania”. W spotkaniu uczestniczy również sąsiadka w średnim wieku - pracowała przez jakiś czas w Polsce, zna trochę nasz język i od czasu do czasu pomaga w rozmowie.

 

            Siadamy na ławeczce przed chałupą. Kola, trochę ciągnięty za język, mówi że ma 83 lata, ale jako dziesięcioletni chłopak dobrze pamiętał mojego dziadka Aleksandra, który konno doglądał sianokosów i innych prac polowych. Pamięta też, że w pobliżu dworu miało swoje gospodarstwa kilkunastu polskich osadników, przybyłych tu w okresie międzywojennym w ramach szerokiej akcji rządowej zasiedlania wschodnich rubieży II RP. Tę właśnie polską zabudowę wokół dworu nazwał dziadek, zapewne na cześć mojego ojca Władysława, Władzinem. Pobliski, bo odległy zaledwie o 1,5 km, Mały Porsk był w tym czasie prawdopodobnie typową wsią ukraińską.

 

Kontynuując swoje opowiadanie, Kola wskazuje ręką za drogę na niezbyt odległą kępę krzewów, w której przed wojną miał stać letni domek brata dziadka Konstantego -architekta zamieszkałego w tym czasie w Łucku. Tuż obok, jak mówi, był dom wraz z dużym kawałkiem ziemi ich siostry Ludy, która wyszła za prostego chłopa - Krajewskiego. Informacje Koli dodatkowo uwiarygodnia m.in. jego wzmianka, przy okazji mowy o osadnikach, o - znanej z zapisków mojego ojca - nagłej ewakuacji dziadków z Władzina do Łucka już pod koniec listopada 1939 r., wozem polskiego osadnika, mieszkającego najbliżej domu dziadków. Miało to nastąpić na skutek uprzedzenia przez sąsiada – Ukraińca o grożącym dziadkom niebezpieczeństwie. Fakt ten potwierdzają zapiski rodzinne, a także mieszkający w Inowrocławiu syn owego osadnika, z którym do dziś utrzymuję kontakt.

 

W trakcie rozmowy próbuję dopytać Kolę, co się działo z polskimi osadnikami we Władzinie latem 1943 r. i później, bądź w latach poprzedzających eksterminację Polaków na Wołyniu. Odpowiada, zresztą niechętnie, że nie pamięta. Wydaje mi się to mało prawdopodobne wobec czasem dość szczegółowych i wiarygodnych faktów przytaczanych przez niego poprzednio. W tym momencie włącza się do rozmowy - cały czas przysłuchująca się jej – sąsiadka, mówiąc że może żona Koli - Hania też opowiedziałaby o swojej historii z tamtych wojennych lat. Ta, naciskana szczególnie przez męża, w końcu mówi, że zimą 1944 r. ojciec jej działający w partyzantce (prawdopodobnie OUN – UPA) został ujęty i rozstrzelany przez bolszewików, one zaś zesłane do Permu. Udało się im stamtąd po roku uciec i wrócić ale już nie do M. Porska, ale na peryferie Łucka. Jako mała dziewczynka, pasąc krowy usłyszała w domu strzał. Na podłodze w kuchni znalazła matkę, która już nie żyła. Jest przekonana, że sprawcami byli Rosjanie.

 

W międzyczasie dołącza do nas starsza kobieta, również o imieniu Hania, która twierdzi, że też pamięta dziadka i chyba ma w domu jeszcze jakieś zdjęcia z tamtych lat. Pośle po nie wnuczka. Z chałupy wychodzi żona Koli i zaprasza na skromny poczęstunek. Na stole w kuchni różnorakie mięsiwa, butelka ukraińskiej wódki „Pszeniczna” i... dzbanek soku z brzozy. Pytany o rodzinę Kola wspomina o córce mieszkającej tuż za granicą białoruską i o synu pracującym w Łucku w dużej firmie transportowej. Robi się już dość późno, więc żegnamy gościnnych gospodarzy, dziękując im za poczęstunek, a zwłaszcza za tyle informacji o moich antenatach. Jeszcze kilka zdjęć na odchodnym i... znów jesteśmy na szutrowej drodze, prowadzącej do szosy Kowel – Łuck. W pewnym momencie dogania nas na rowerze chłopak, wnuk babci „od zdjęć”, wręczając czarną dość sfatygowaną kopertę. Wśród różnych „świętych” obrazków, pamiątek z I  Komunii Św. dzieci o polskich nazwiskach, itp. znajduję w niej trzy nieznane mi dotąd zdjęcia rodzinne dziadków z Małego Porska i Łucka. Dziękuję poprzez wnuka babci Hani za ten nieoczekiwany prezent. Równocześnie zastanawiam się, skąd u 10-13-letniego wówczas ukraińskiego dziecka te polskie ziemiańskie pamiątki rodzinne?

 

Do Łucka wracamy niewielkim kursowym autobusem, zwanym tu „marszrutką”. W trakcie już wspólnej kolacji i relacji wrażeń z Małego Porska szef ekipy filmowej towarzyszącej pielgrzymce proponuje, żeby następnego dnia wrócić tam z kamerą i próbować „dopytać” nowopoznanych Ukraińców zarówno o szczegóły związane z Władzinem i Małym Porskiem, jak i o wydarzenia ukraińsko–polskie, które mogły mieć miejsce w tej okolicy w okresie wojny.

 

            W M. Porsku jesteśmy koło godz. 10, budząc zrozumiałą sensację we wsi, jako że to chyba pierwsza ekipa filmowa w tej okolicy. Podobnie zaskoczeni są „moi” wczorajsi ukraińscy rozmówcy. Szef filmowców wprowadza ich w swoje plany realizacyjne, na które - o dziwo - bez specjalnego ociągania się wyrażają zgodę. Na początek prosimy „dziadka” Kolę, żeby wsiadł do samochodu i popilotował ekipę na miejsce, gdzie stał dom pobudowany przez dziada Aleksandra pod koniec lat 20. poprzedniego wieku. Po zamachu majowym jako podpułkownikowi wojska polskiego w stanie spoczynku tu właśnie przyszło mu wejść w rolę ziemianina. Jedziemy ok. 1,5 km w kierunku północnym polną drogą wzdłuż słupów linii elektrycznej. Zatrzymujemy się przy słupie nr 197. Koledzy filmowcy kręcą szczere pole jak okiem sięgnąć wokół drogi, nagrywając równocześnie komentarz Koli. Tu w kierunku zachodnim, prostopadle do drogi biegła jeszcze w latach 40. kilkusetmetrowa aleja lipowa zakończona domem z podjazdem. Tuż przy domu, prostopadle do tej głównej, biegła niewielka alejka z figurką Matki Boskiej (jest takie zdjęcie), gdzie - jak wynika z przekazów rodzinnych - chodziło się na Majowe. W trakcie relacji szef ekipy pyta Kolę, czy coś mu wiadomo na temat wydarzeń polsko–ukraińskich w okresie wojny na tym terenie. Niewiele pamięta, może poza jakąś kilkugodzinną strzelaniną w Wólce Porskiej (pokazuje ręką w kierunku skąd przyjechaliśmy). I słupy dymu unoszącego się nad wioską. Podobno - jak mówi - doszło tam do starcia partyzantów ukraińskich z polskimi.

 

            Wracamy do wioski, aby niebawem pożegnać żonę Koli, Hanię, która na odjezdnym wręcza nam wielkanocną babę (poprzedniej niedzieli wypadała prawosławna Wielkanoc) i siatkę jaj. Zabieramy ze sobą Kolę, który ma nas pilotować do odległej o 10 km Melnicy, gdzie na wiejskim cmentarzu będę próbował odnaleźć kaplicę grobową moich antenatów. Po drodze zatrzymujemy się w „kościelnych” Hołobach, próbując bezskutecznie trafić na ślady jakiś Polaków. Tuż za Hołobami, już po skręcie na Melnicę, mijamy gęsty przydrożny lasek, który okazuje się polskim cmentarzem. W gęstwinie krzewów, na kilku ocalałych zapadniętych płytach widnieją polskie imiona i nazwiska z połowy XIX w. Jedziemy do Melnicy. Na samym początku wsi trafiamy na ślady polskiego cmentarza, na środku którego w otoczeniu kilku zniszczonych grobowców stoją mury (bez dachu) sporej kaplicy grobowej, być może moich przodków. Piszę „być może”, bo niestety nie udaje się odnaleźć płyty nagrobnej, ani żadnych innych śladów potwierdzających przynależność kaplicy do mojej rodziny. Za to tuż za wejściem widnieje 1,5-metrowy w posadzce, wskazujący najprawdopodobniej na penetrację komory grobowej przez tutejszych „archeologów”. Również próby uzyskania jakichkolwiek informacji na temat kaplicy u miejscowych, w tym u kierowniczki szkoły, nie dają efektu.

 

            I tak skończył się drugi, całkiem niespodziewany, dzień mojej prywatnej „pielgrzymki” śladami dziadów, w którym  - dzięki ekipie filmowej - udało się dotrzeć do miejsc i informacji rodzinnych, być może niemożliwych do uzyskania na innej drodze. Do Uniowa i Przemyślan dojeżdżamy późnym wieczorem dziurawą - przed wojną międzywojewódzką - drogą Łuck–Lwów, by następnego dnia już autokarem udać się do Wyżnian na główne uroczystości pielgrzymkowe.

 

 

Andrzej Teleżyński

KOMENTARZE

brak komentarzy

DODAJ KOMENTARZ



kod: unas